(fantasy)

Czarna
V

*) perć, tu:pyrć - trudna, górska ścieżka

– Wyrychtować sie juz pora, ku dolinie rusyć chcieliśta. – Maciej poszturchiwał mnie, jak to dawniej zwykł czynić. – Pyrć sakremencko po lawinoch tam teroz. A nijak jom nie łobejdzies. Dobre to były czasy, gdy kilka tygodni w dużej osadzie mnie chowali. Zimową porą wszyscy mieszkali w dolinie, już za przełęczą, na którą mieliśmy zejść teraz samowtór z Raymondem. Tymczasem Starszy począł głośno węszyć. Moje alibi wciąż, niestety, działało. – A cóżeś ty jadł? Te wasze miastowe kęsiowo! – Machnął ręką z rezygnacją. – Zaroz tu ci dam na ząb pikne górolskie jodło. Ale pierwej hipkaj mi wartko do potocku, pioskiem sie szorowoć. Wstałem zatem szybko i ruszyłem się wykąpać. Rozglądałem się przy tym w poszukiwaniu posła. Zaniepokoiło mnie, że nie wiedziałem, gdzie się podział. Ale zimnica! Już zapomniałem, jak lodowate, nawet latem, są te górskie strumienie. Stojąc po kolana w malutkim zakolu, z przyjemnością myłem całe ciało. W tej temperaturze zmęczenie odeszło w mgnieniu oka. Jest! Zobaczyłem Raymonda w oddali, wyłaniającego się spomiędzy dużych kęp kosodrzewiny. Uspokoiłem się. Czarna nocowała przecież w szałasie przy świerkach. Na pewno zdążyła już odjechać, lecz po ciemku nie usunie się wszystkich śladów swej bytności. Frys szedł sprężystym krokiem, dysząc przy tym lekko. Do licha, co on tam robił? Rozumiałem, że rano, wąchając mnie, mógł nabrać ochoty na dłuższy spacer w ustronne miejsca. Ale taki zasapany wracać? Po grzecznych ukłonach wstąpiliśmy jeszcze pożegnać Macieja. Dostałem przy tym, a jakże, garść oscypków na drogę. Nasz dyplomata też otrzymał małe co nieco. Może góral był mu niechętny, jednak gościnność to tradycja. Jak już kogoś przyjmiesz, uchybić jej nie wolno. Tymczasem wziąłem konia za cugle. Pieszczoch od razu zaczął trzeć łbem o moje ramię. Poklepałem go w rewanżu po szyi, po czym spojrzałem na Raymonda, wskazując ręką ścieżkę, która, jak pamiętałem, wiodła na przełęcz. – A tak! Właśnie tędy. Idź przodem, Śtuder. Przywykłem cię już tak nazywać. – Również wykonał zapraszający gest. – Ja wolę być w ariergardzie. Lubię rozglądać się, czy kto nas z tyłu nie zachodzi. Albo śledzi. A jeszcze bardziej lubisz mieć mnie na oku – pomyślałem, lecz ruszyłem pierwszy, wzruszywszy ramionami. Sądziłem, że droga zajmie nam koło dwóch godzin, jednak już po kilkudziesięciu krokach zrozumiałem przestrogę Macieja. Kamienne osypisko zmuszało do uważnego stawiania każdego kroku. Dużo gorzej było z prowadzonym za uzdę Pieszczochem. Końskie, podkute kopyta ślizgały się na nierównych kamieniach, grożąc w każdej chwili nieodwracalnym okaleczeniem zwierzęcia. A stromizna była dopiero przed nami. Po blisko godzinie przebyliśmy dziesiątą część drogi. Umęczony byłem okrutnie i nadawałem się do ponownego szorowania w strumieniu, ale minęliśmy wreszcie odcinek dotknięty lawiną skalną. Na tyłach elegancko kroczył ni krztyny niezasapany Raymond. Bodajby go. Palcem nawet nie kiwnął, by pomóc. A rano dyszał, schodząc po niewielkim zboczu. – Muszę oddech załapać. – Spojrzałem na moją jednoosobową, samozwańczą straż tylną. – Teraz ostro w dół. Pamiętam, że nie za długo, ale znowu nie dla konia. – Wypocznij, wypocznij. Ja pospaceruję sobie po okolicy. Kwadrans wystarczy, jak mniemam? – Dość będzie. – Siadłem przy zwalonym pniu, oparłem się wygodnie i nareszcie sięgnąłem po otrzymane serki. Niespodziewanie obudził mnie dopiero jego powrót. Nieprzespana i nerwowa noc oraz przeprawa percią zalazły mi za skórę bardziej, niźlim się spodziewał. Jednak podniosłem się z nowymi siłami. Te kilka chwil było mi potrzebnych. Tym razem Raymond mi pomógł. Niósł większość bagaży, przytroczonych dotąd do Pieszczocha. Ja natomiast, koń by się uśmiał, niemal zniosłem swego wierzchowca na swoim grzbiecie. Dworski błazen by rzekł – cóż za odwrócenie ról! Dokładniej, zaparłem się nogami i plecami powstrzymywałem zsuwające się na mnie, przerażone zwierzę. A planowałem tędy przekradać się z Czarną! W pół zbocza pomyślałem, że wierzchowiec zmiażdży mnie, mimowolnie padając do przodu, sam się przy tym łamiąc śmiertelnie. Nogi, jeśli tylko potrafiły znaleźć korzeń, o który mogły się zaprzeć, zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa, a przed oczyma latały mroczki. Ostatnie metry zsuwaliśmy się już prawie bez kontroli czy to człeka, czy zwierzęcia. A jednak się udało! Nie tylko żywi, ale i cali! Hip, hip, hura! Te trzydzieści metrów stromego, leśnego zejścia dało mi w kość bardziej niż wcześniejsza godzina po osypisku. Chwilę zajęło mi dojście do siebie. Może choć tym razem ten zachodni fircyk się trochę zmęczył? Gdzież on znowu spacerował, czy raczej, tropił okolicę? O psia mać! Raymond tupał nogami dobre dwadzieścia metrów wyżej. Mimo zwinności nie mógł się podciągnąć i złapać równowagi, bo w dół ciągnęły go ciężkie bagaże. Nie woła pomocy? Duma nie pozwala? Zrozumiałem. Jego własna sakwa owinęła mu się wokół szyi, zaczepiając się równocześnie o korzeń jednego z drzew powyżej! Przemknęło mi przez myśl, że oto problem się rozwiązuje. Pech. Jego pech. A dla nas otwarta droga ku ucieczce! Ale nawet nie rozważyłem tego poważnie. Ubić jak psa w walce, w pojedynku. Teraz jednak, czy w zgodzie, czy nie, byliśmy towarzyszami podróży. Ruszyłem, ile sił jeszcze zostało, w górę. * – Dziękuję – wycharczał słabo. Po dłuższej chwili dodał – Widziałem, żeś się zawahał… Śtuder. – Odwrócił głowę w moim kierunku i uśmiechnął się blado. Leżeliśmy obok siebie, oddychając ciężko. Ciekawe, że to mi zajęło więcej czasu, by dojść do siebie. – Niepotrzebnie. Towarzysza nie ostawia się w potrzebie. – A jednak. Znam wielu, którzy by kalkulowali, co im wygodniejsze. Nagle niespodziewanie się zaśmiał, umilkł, a potem pokiwał głową poważnie. – Nieźle, brakło ci powietrza na dole, a dałeś radę wbiec tu całkiem sprawnie. Może i słusznie posiadasz taki sztylet? 17:00 23.05.2020