(fantasy)

Czarna
VI

– To jak? Powiesz mi teraz, po przyjacielsku, jak to z tym najazdem było? Ruszyliśmy już ponownie w drogę na przełęcz. Szpieg szybko odzyskał oddech i znowu sprężyście szedł, tym razem obok mnie. Droga była już dużo łatwiejsza, a ścieżka zrobiła się dość szeroka dla naszej dwójki. Hmm. To, że mu pomogłem, nie znaczyło jednak, że nabrałem doń zaufania. Jeśli wówczas tak pilnował tyłów, a teraz z tego całkowicie zrezygnował, słusznie się domyśliłem, że chciał mnie obserwować. Ale co? Zmilczeć? Postanowiłem przedstawić mu choć okrojoną wersję wydarzeń. – Dużo się nie naopowiadam. Przyjechali niespodzianie. Wojów nie dało się skrzyknąć. Dwie bramy padły, nim krzyknięto - do broni. Cóż, wstyd przyznać, kilka lat pokoju całkowicie nas uśpiło. Zajęli miasto bez oporu. Zginęli jedynie wartownicy i sama rodzina księcia. Dziwne to, bo zwykle takie podjazdy to mordy, gwałty i grabieże na potęgę. A tu tylko wpadli, wybili pół dworu, nawet ogołocić nie zdążyli za bardzo, bo już na horyzoncie pojawiły się sztandary Dobrowoja, przyrodniego brata księcia Witomysła. – A z której strony odsiecz przyszła? – Dobrze myślicie. Najazd ze wschodu. A i odsiecz też. Wszak Dobrowoj właśnie tam warownie obsadzał. Pewno ichnich bram nie skruszyli, to ruszyli w głąb kraju. Stepowi do walki w polu nie stają ani murów nie oblegają. Ich domena to podjazdy i szybkie przemieszczanie. Odruchowo skręciłem na rozejściu w stronę dużej osady. Tędy planowałem omijać przełęcz. I tam pewnie byśmy byli przydybani, skoro mój obecny towarzysz posiadał poniżej wojsko. Musieliśmy kawałek wrócić. Wyglądało na to, że mógłbym nas wyprowadzić gdzie bądź. Nie znał drogi? Albo jeszcze był otumaniony po tej przygodzie. – Dobrowoj migiem porządek zaprowadził. Rzecz jasna, przybył za późno, by ocalić księcia. Tedy, choć bez namaszczenia, sam zaczął sprawować rządy, zasiadając na stolcu książęcym. Ludzi to uradowało, bo spokój w jednej chwili wrócił. W mieście znaczy. Bo po wioskach to jeszcze podjazdy, ino w małych grupkach, stepowi czynią. Nowy władca wysłał za nimi mniejszy oddział, ale to jak łapać wiatr. Z tego, co starzy ludzie mówili, sami się wyniosą przed chłodami. Tutaj nie dotrą. Więc i wasze wojsko zbyteczne. – Wygląda, że prawdę mi tu prawisz. Ale dlaczego to, skoro już bezpiecznie, ty na przełęcz się kierujesz? I masz babo placek. Za dobrze słuchał, a ja za dużo gadałem. – Ano bezpiecznie. Ale Dobrowoj posłał po swój dwór. A my wszyscy, którzy w pałacu przeżyliśmy... – zawiesiłem głos. – Nieswojo zacząłem się czuć. Nowa miotła… Nawet się nie czepiam zbytnio. Chce mieć zaufanych przy sobie. – I nikt nie pomyślał, że to planowany przewrót był? Że tam na wschodzie dwóch się dogadało? Ten to tak prosto z mostu jak nie walnie… Pewno, że pomyślałem! Dlatego Czarną, jedyną ocalałą krwi książęcej, w te pędy wywieźć się starałem. – Nikt tak nie myśli. A nowe rządy ład trzymają. Stary dwór, w tym i ja, zgrzyty jeno wprowadzaliśmy. Więc dość szybko wszyscy się wynieśli. Po prawdzie to nikt nam tego nie utrudniał. A teraz wystarczy pogonić rozbitych na małe oddziały szabrowników i kraj pod ręką Dobrowoja znów silny i spokojny będzie. Chwilę namyślał się nad tym, com rzekł, więc postanowiłem skorzystać i zmieniłem temat: – Jak po przyjacielsku, to może i wy mi powiecie, co to za spacery bladym świtem robiliście? – Przy okazji ciekaw byłem, czy jego odpowiedź będzie pasować do zadyszki, którą rano u niego dostrzegłem. – Jeśli będziesz jeszcze chciał, jutro ci pokażę – odparł po dobrych kilkudziesięciu krokach, gdy się już spodziewałem, że zbył moje pytanie. Zapadło milczenie. Zbliżaliśmy się już zresztą do samej przełęczy, schodząc, delikatnie tutaj nachylonym, grzbietem. Po dłuższej rozmowie z satysfakcją poddałem się ciszy i nawet zamyśliłem nad wydarzeniami ostatniego tygodnia. – Zaczekasz w tym miejscu – oznajmij Raymond, gdy zbliżyliśmy się do celu na trzy, cztery strzelania z łuku. – Obaj przez chwilę zaniechaliśmy ostrożności. Teraz jednak czas znowu na rozwagę. Udam się tam niepostrzeżenie. Zobaczę, czy moi najemnicy wciąż trwają na posterunku. A i przy okazji po uchu dam komu trzeba, jeśli dojdę niezauważony do samego obozu. Kiwnąłem głową i siadłem pod drzewem, puszczając konia na tych kilka chwil zupełnie luzem. Od samej stromizny, gdzie Frysa spotkała owa niemiła przygoda, poruszaliśmy się już tylko gęstym lasem świerkowym. Zaczęły się jednak od dłuższego czasu pojawiać pojedyncze jodły i buki, a ściółka leśna zrobiła się grubsza i zachęcała do wypoczynku. Dyplomata zniknął mi z oczu już po kilkunastu metrach. Dawał mi to na tacy: ruszyć na ukos ku traktowi, zjechać konno naprzeciw podążającej tu Czarnej i szukaj wiatru w polu. Ale co dalej? Ukryć się w okolicy, czy wypatrywać innej drogi na zachód? W stronę stolicy na pewno nie można. Zbyt łatwo byłoby wpaść na jaki podjazd dzikich albo, co wcale nie musiałoby być lepsze, wojsko Dobrowoja. A jeśli Raymond mnie podpuszczał? Miałbym nie więcej, niźli pięć minut przewagi nad ewentualnym pościgiem jego najmitów i pewno od razu by się domyślił, kogo próbowałem ukryć… Coraz bardziej kuszący wydawał się pierwotny plan, by się do niego czasowo przyłączyć, podszywając Czarną pod postać jej służki. Szło już mocno ku jesieni. Dojrzałych bukwi to bym pewno jeszcze nie znalazł? Za bardzo miastowy chybam się stał. Podniosłem się i zacząłem wędrować po najbliższej okolicy, szukając buków. Gdy usłyszałem ciche stąpanie kopyt za plecami, odwróciłem się, by poklepać Pieszczocha. Widać uznał, że już ruszamy. Nawet nie zdążyłem się zdziwić. Łup. 13:13 25.05.2020