(fantasy)

Czarna
VIII

Miast dowiedzieć się, skąd ta poranna zadyszka u Raymonda, a potem wypatrywać dla niego Rychezy, jechałem do wioski, z której miała przybyć. A co jeśli dotarła już wczoraj? Nerwy o nią skręcały mi w środku kiszki w supeł, lecz tym razem nie miałem żadnego wyjścia. Przodem podążał Herszt, za nim dwójkami pół tuzina jego podkomendnych, potem ja, do pary z jedynym z owej trójki, który nie poczuł na sobie mojej stali. Na końcu zaś, dobrych kilkanaście metrów za całym oddziałem, ciągnął się Raymond. Widać naprawdę lubił pilnować tyłów. Niezbyt towarzyski jegomość. Podążaliśmy prosto we wstające słońce. Trudno tedy było wypatrywać, któż z naprzeciwka nadjeżdża. A ja wciąż bałem się o Czarną. Minęliśmy jedynie kilku uciekinierów. Większość Slopolan uznała, że na pogórzu jest już całkiem bezpiecznie i tylko najprzezorniejsi, albo najbardziej tchórzliwi, chcieli przeczekać wizytę stepowych po drugiej stronie łańcucha górskiego. Wszyscy z respektem schodzili nam z drogi. Nagle zalała mnie fala strachu. Wieśniacy wiedzieli, że nie podróżowałem sam! Wyczuli też siłę mej towarzyszki, gdy na ich oczach wspierała mnie w walce. * Gruby znowu zabierał głos w imieniu chłopów. Tym razem jednak nie wystąpił sam przed ciżbę, a został przez nich siłą wypchnięty: – Znaczy tego… no… Był przeca tu jeden wasz. Znaczy centaur. I pił w tej, no… gospodzie – stękał z wyraźną obawą w głosie – I, no wiecie, wypił dużo i podjadł. I tak, tego… zapłacić zapomniał... Prawdę najświętszą tu prawię! – Ale pytam was o haracz. Ponoć płacić wam kazali – przerwał mu Raymond na chwilę przed tym, nim dowódca jego najemników wybuchnął na dobre. – Nieee! No gdzieżby! My ino chcieli odebrać zapłatę i… no, tego… trochę im nochale utrzeć. No… że tak to się nie robi... Bałem się. Bałem się okrutnie, że wspomni za chwilę moją panią. Teraz jednak znowu młodość wzięła górę nad rozsądkiem: – Nochale utrzeć?! Wyście mi zarobek oferowali, bym ich ukatrupił na miejscu! Z pieniędzy mieli niby was obedrzeć… – zamilkłem na gest Frysa, który uniósł rękę. Coś takiego! Uciszył mnie skinieniem. Sam bym w to nie uwierzył... – Jedyną twoją nadzieją jest prawda. – Raymond wbił wzrok w chłopa. – Skłamiesz, zawahasz się lub spojrzysz pytająco na tego człeka obok mnie, zginiesz pierwszy. A co się stanie z resztą, będzie zależało od kolejnego bajarza, którego spomiędzy siebie wybierzecie. Jeśli jednak powiesz prawdę, wszyscy życie zachowacie. Pojąłeś? Gruby skinął głową, że pojął, ale tak się zaczął trząść, że słowa nie mógł wydukać. Trwało to chwilę, a on mienił się kolorami na gębie. Wyczułem w tym jedyną szansę na zatajenie udziału Czarnej: – Tedy ja opowiem, a on niech jeno potwierdzi, lub zaprzeczy mym słowom. – Wszak przed chwilą nie wiedziałeś jeszcze, że cię okłamali. Cóż zatem nam wyjaśnisz? – Nie wiedziałem, że mnie napuścili, ale całą historię znam. Jeśli i w tym skłamali, nich wówczas sprostuje, co mi wówczas wcisnęli. Może do tego czasu już do siebie dojdzie. A wygląda to teraz dość jasno. Dyplomata popatrzył na mnie z namysłem. Dłuższą chwilę ważył moje słowa, lecz na koniec nieoczekiwanie się uśmiechnął i skinął głową. – Mi także prawił, że wasz wojak nie zapłacił w karczmie – zacząłem. – Gdy przyjechało dwóch kolejnych, chłopi zażądali od nich, by wyrównali rachunki za kamrata. Trochę pewnie dlatego, że centaury pierwszy raz w naszych stronach widziane. Jeno opowieści wciąż od waszej granicy szły, że tacy ludzie–konie to nie mity. Bez urazy – spojrzałem na Herszta, ale pozostał spokojny. – No więc czy ten centaur, czy tamten, płacić kazali. Gdy spotkała ich odmowa, pochwycili przybyszów i siłą zabrali co ich. A pewno i więcej. Spojrzałem pytająco na Grubego, a on, dzwoniąc zębami, pokiwał gorliwie. – Ile więcej? – wtrącił się Herszt. Dzwonienie stało się głośniejsze. – Wszystko wzielim co mieli. Źli już na nich byliśmy… – wyjąkał chłop. – Ilekroć więcej?! – Y…. – starał się, ale bał się znacznie bardziej. Po chwili jednak dokończył – starczyłoby na trzy, abo i cztery... dziesiątki tego, co trza było płacić... – Jego głos zamarł do ledwo słyszalnego szeptu. – Abo i nawet ciut wincy. – Po chwili dodał jednak tonem dziecka, skarżącego się na złego brata – Ale gdyśmy ich puścili, odgrażali się, że w trójnasób odbiorą, cośmy wzięli. – I to był ten haracz? – dopytał Raymond. – No… takeśmy rzekli temu szlachetnemu młodzieńcowi. Zawżdy to lepi trochę dodać do historyji. – To jeszcze nam powiedz, czemuście chcieli, bym ich zabił – wtrąciłem szybko, by nie zaczął się o mnie rozwodzić ani, tym bardziej, o mojej towarzyszce. Dzwonienie znowu powróciło. – No, balim się… Oni też mogliby wydumać, że łatwiej będzie nas ubić i dopiero wtenczas zabrać pieniądze. A nawet jakby tylko wzięli w trójnasób tyle, to aże strach myśleć. – Gruby w połowie zdania nieoczekiwanie uspokoił się. Przestał nerwowo zerkać po nas wszystkich, za to wbił wzrok w ziemię i naszła go chyba rezygnacja. Herszt i Raymond wymienili się spojrzeniami. Ten pierwszy dodał: – Wiecie, że muszą za to odpłacić, ale wam już pozostawię jak. Cisza, która potem nastąpiła była tak gęsta, że można by użyć noża, by ją kroić. Jeśli jednak to już koniec dochodzenia, to nastąpił cud. Udało się utrzymać bytność Czarnej w tajemnicy. Tylko gdzie ona się podziała? Uzależniony teraz byłem od Raymondowych decyzji. Mój plan przyłączenia „służki Rychezy” zaczynał walić się w gruzy… Wzzz–bang! W belkę żurawia, obok którego znowu stałem, na wysokości twarzy wbił się z impetem sztylet. Odruchowo szarpnąłem głową do tyłu. I na tym zakończyłem walkę, bo go poznałem. Pół metra przed moimi oczyma delikatnie drgała rękojeść broni Witomysła. Odwróciłem się do Herszta i popatrzyłem pytająco. – Wraca do ciebie – rzucił krótko. Hmm… Gdy myślałem o krojeniu ciszy, nie brałem tego tak dosłownie. Ale… Skinąłem lekko głową w podzięce. Jeszcze chwila i go polubię. Te dni wywracały na nice moją umiejętność oceny sytuacji. 12:37 31.05.2020