(z cyklu: fabularyzowane opowieści na faktach)

Ratownik
Bojowanie

– My nie damy rady? – Morze wciąż prawie czwórka, a chcecie wziąć cały ten bajzel ze sobą. – Spoko, łódka to moja specjalność, zresztą molo nas osłania. Trochę… – Na waszym miejscu wszedłbym do wody i pociągnął. – Zimna! W ogóle dziś zimno jeszcze. Wszyscy jesteście ubrani. No i po jednej byśmy musieli. Poprzedniego dnia na Bałtyku szalał sztorm. Cała obsada wieżyczki siedziała w dwóch, zestawionych do siebie wnękami, wiklinowych koszach plażowych. Na wierzch naciągnęli brezent. Na maszcie wiatr szarpał czerwoną flagą i tak zleciało osiem godzin pracy. Sztorm ma jednak to do siebie, że potrafi niejedną boję na brzeg wyrzucić. Nawet te morskie, walcowe, które stawiają mniejszy opór falom. Niektóre pozrywał ze stalowych linek, a kilka nawet wywlókł razem z „prosiakami”. A cóż to ten „prosiak”? Ano jest to kilkunastokilogramowy odlew cementu, z zatopionym stalowym uchem, który służy boi jako kotwica. Z czasem, wobec ruchów piasku, zagrzebuje się w dnie, tworząc naprawdę solidną stabilizację bojek przywiązanych do niego stalowymi linkami. – No to siup. Damy radę! – Konrad zabrał się za jedno wiosło. Drugie chwycił pełen animuszu, kilka lat młodszy Piotrek. Co prawda jeszcze „ratownik młodszy”, ale jako syn szefa kołobrzeskiej plaży, zupełnie nieźle otrzaskany w tej robocie. Na przodzie łódki mieli załadowanych całkiem sporo ciężkich, morskich bojek, powiązanych zawczasu do nowych, chropowatych, a nawet ostrych na krawędziach, „prosiaków”. Cały dowcip z wypływaniem małej jednostki na sztormowe wody polega na podpłynięciu tuż pod linię załamania się fali. Tworzy się ona w miejscu, gdzie wracające dnem poprzedniczki „podcinają” tę pędzącą w kierunku brzegu. Trzeba wówczas zaczekać na załamanie, po czym szybko przewiosłować niebezpieczny rejon w stronę otwartego morza. Tam, chociaż bałwany są wielkie i unoszą krypę w górę nawet na kilka metrów, nie czynią jej jednak żadnej szkody. I taki był plan. We dwójkę raźno ruszyli małą, lecz ciężką łodzią ratowników. Idealnie wyłapali moment, gdy przed nimi otworzyła się większa dolina pomiędzy masami wody i z całych sił naparli wiosłami na dulki. – Jazda! – zakomenderował Konrad, który poczuwał się nieco do opieki nie tylko nad młodszym kolegą, ale i synem pracodawcy. Chociaż chłopcy pływali niejeden raz razem, teraz do głosu doszły nerwy. „Z całej siły” okazało się nieco odmienne dla każdego z nich. Konrad pociągnął mocniej, całą siłą nóg. Piotrek dał ile wlezie, wyszło jednak troszeczkę mniej. Łódka, zamiast przekroczyć niebezpieczny fragment, wykonała zwrot o kąt prosty i ustawiła się bokiem do fali. Podręcznikowo – najniebezpieczniej jak to możliwe. – Rany! – krzyknął Konrad, czując jak żywioł najpierw unosi ich łupinkę, by potem wypiętrzyć się do pionowej ściany i załamując się, w jednej chwili obrócić dnem do góry. Wody żaden z ratowników się nie bał, ale już twardej łodzi, miotanych wioseł i walących się w toń morską stalowych boi, lin i „prosiaków” – zdecydowanie tak. Starszy z chłopców, wypadając z łodzi, rzucił się jeszcze w stronę fali, na zewnątrz. Młodszego cisnęło pod łódkę, razem z całym żelastwem i kamieniami! Kilka sekund później Konrad wypłynął na powierzchnię i ze ściśniętym sercem szukał Piotrka. – „On się zwalił razem ze wszystkim, Boże!” – myślał, rozglądając się wokoło. Kolejne sekundy napełniały go rosnącym przerażeniem. – „Jest!” – podpłynął do wynurzającego się chwilę po nim kolegi. – Spoko – śmiał się młody. – Trochę mnie tylko podrapało. Obaj mieli jednak coś do dokończenia. Trzeba było jeszcze wyciągnąć łódkę na brzeg. A mimo zimna im było gorąco z emocji. I oczywiście boje – zabojowali bardzo pięknie – wszystkie w jednym miejscu. Teraz już chcąc nie chcąc zrobili to, brodząc w morzu i ciągnąc je za stalowe linki w wyznaczone miejsca. Starszyzna pod wieżyczką ratowników miała niezły ubaw i trochę „A nie mówiłem?”. A może w głębi duszy także i chwilę troski o dwójkę najmłodszych, oddelegowanych do niewdzięcznych prac? nastepny kwiecień.2020