(z cyklu: fabularyzowane opowieści na faktach)

Ratownik
Wodny

Kurs ratownika! Od tego się zaczęło. Jednak Konrad pracował już kilka kolejnych wakacji na plaży i chętnie by zdobył kolejny stopień wtajemniczenia. W końcu „młodszy” nie mógłby nawet sam kolonii prowadzić, a „wodny” to już samodzielny ratownik „pełną gębą”. I tak oto pod koniec roku szkolnego rozpoczął się kurs ratownika w podkołobrzeskim Podczelu. Zleciał dość szybko i zakończył się dla wszystkich kursantów pomyślnym egzaminem. Nie, nie. Nie było to formalnością, ale ci słabsi wykruszyli się sami w katuszy kolejnych ćwiczeń. To wcale nie jest łatwe podpłynąć do ratownika udającego topielca i złapać go do holowania, gdy on celowo zaczaja się na ciebie, by opleść ramionami i, wspinając po swoim niedoszłym wybawcy, podtopić. Samo holowanie pod ramię to też ciężki kawałek chleba. Najłatwiej z tego wszystkiego było chyba wyłowić z dna basenu kamyki, przepłynąć pod wodą dwadzieścia pięć metrów (Konrad chełpił się tym, że potrafił nawet pięćdziesiąt) i pokonać trzy kilometry. Ale to już było. Pozostała formalność. Odebrać dokumenty i zawieźć je do kierownika plaży, który na wiarę, podpisał awansem umowę z pełnoprawnym „wodnym”. Dziesięciokilometrowa wyprawa rowerkiem do Ustronia Morskiego była czystą przyjemnością. – No to gratuluję. Zostałeś ratownikiem wodnym. Musisz jeszcze złożyć przysięgę. – Instruktor ratownictwa obiecał wydać papiery nieco szybciej, ale trzeba było się do niego samodzielnie pofatygować. – Hmm… – Zaczął wertować legitymację WOPR. – A gdzie ty masz patent? – Jaki patent? – Żeby zostać „wodnym”, trzeba mieć dodatkowy patent. Nie masz? – Instruktor popatrzył na chłopca ze zgrozą. – Ja cię nawet na kurs nie powinienem przyjąć! Nie dam ci tego bez patentu! * Nie było rady. Bez patentu ani rusz. Pływanie jako ratownik to wcale nie było to samo co patent z pływania. Nurkowanie swobodne – też bez szans. Motorowodniak? Przewertowane wszystkie gazety i nic. I… zbawienie! Koledzy z Kopernika, jedynego wówczas „ogólniaka” w mieście, prowadzili kurs żeglarstwa. Co prawda trwał już od dwóch miesięcy i za tydzień miał być egzamin, ale to była szansa! Konrad tego samego dnia znalazł się w porcie, przyglądając się ciekawie przygotowaniu poczciwej „omegi”. – Jak masz tyle nadganiać, to chwytaj się za robotę! – Grzesiek od razu przeszedł do konkretów, jednak widząc nieporadność kolegi, sam musiał zamocować maszt i takielunek. Gdy odbijali, pierwsze wrażenie było niesamowite. Nic nie było, czuć. Pokład nawet nie drgnął, a jednak nabrzeże nagle zaczęło uciekać! – To jest super. Nawet nie wiem, kiedy ruszyliśmy! * – Wiecie co, ja też wysiadam z dziewczynami. Koledzy–instruktorzy machnęli na swoich kursantów ręką i wskoczyli szybko do łódki. – Nie ma się czego bać. Maszty statków wokoło zbiorą pioruny, w nas nie łupnie – zakrzyknął jeden z nich i pomknęli omegą na basen portowy cieszyć się ze wzmagającego się wiatru. Rzeczywiście, burza nie wyrządziła szkód, ale szarżując na wietrze, szybko żaglówkę wywrócili. Kibice na brzegu mogli obejrzeć dzięki temu pokaz sprawnego stawiania łódki do pionu. Cieszyli się także z tego, co zostało im w kieszeniach, a co z pewnością znalazłoby się na dnie portowego kanału. * Dzień egzaminu nadszedł niepokojąco szybko. Nasz bohater był tym niezmiernie zmartwiony. Powinien „wypływać” co najmniej pół setki godzin, z tego pięć siedząc przy sterze, a jemu udało się może z dziesięć i to tylko dlatego, że załapał się na kilkugodzinną wyprawę pełnomorską do Dźwirzyna. W sterowaniu też nie miał wprawy. Każdy chciał być kapitanem i dodatkowy, spóźnialski kursant, zamiast pięciu godzin, trzymał rumpel w ręku nie więcej niż pięć minut. Za to przeczytał od deski do deski książkę, którą udało mu się wynaleźć w księgarni. Tak, teoretycznie nadrobił, co mógł i był „obkuty” na stówę. * Praktyka wyglądała dość prosto. Egzaminowany wypływał z dwoma członkami załogi, którym wydawał głośno rozkazy dotyczące foka, sam zaś obsługiwał talię grota i ster łódki. Następnie należało wyrzucić koło ratunkowe za burtę i, wykonując nie więcej niż dwa zwroty, podjąć je jako topielca. Konrad stał i patrzył, jak to robią inni, konfrontując wszystko ze swoją wiedzą teoretyczną. – „Może się jednak uda” – pomyślał. Gdy przyszła jego kolej, był pewny swego i raźno zabrał się do roboty. Po wyrzuceniu koła wykonał dwa przepisowe zwroty i, zgodnie z teorią, zaczął „ostrzyć” pod wiatr, by łódka zatrzymała się tuż przy topielcu, a żagiel stanął w łopocie. Zrobił to jednak za szybko i nie dopłynął do celu. Po dwóch kolejnych zwrotach powtórzył swój błąd. Dopiero przy trzeciej próbie zrobił to idealnie, zgodnie z opisem w książce. I srodze się rozczarował. – To wszyscy zdają, z wyjątkiem tego ostatniego kolegi. Jego topielec zdążył utonąć. Chłopcu łzy stanęły w oczach, a przez myśl przebiegła podpisana już umowa z plażą. Zacisnął jednak zęby i przez ściśnięte gardło poprosił o jeszcze jedną szansę. – Dobrze, ale teraz ma się udać za pierwszym razem. Nie wyjdzie i kończysz. I udało się. Tym razem nasz niedoszły ratownik wodny machnął ręką na teorię i podpłynął do koła ratunkowego w półwietrze, całkowicie łamiąc reguły. Jednym ostrym skrętem wyostrzył na wiatr, zatrzymując się dokładnie tam, gdzie należało i wydał rozkaz wyciągnięcia topielca. Z brzegu dobiegło go głośne: – I tak ma być! Skutecznie! Już w budynku ten sam głos dodał: – Ale teraz pamiętaj, inni mogą ściągać, ty teorię piszesz bezbłędnie. * Tak! Ta historia kończy się szczęśliwie. Udało się planowo rozpocząć pracę jako ratownik „wodny”, a wcześniej odebrać uzupełnioną legitymację WOPR, wcześniej jeszcze dołożyć do kolekcji kolejne uprawnienie – żeglarskie, a jeszcze wcześniej... nastepny25.06.2020