Przeczytaj
kilka losowych rozdziałów...

Czarna ratuje wroga – Rzeknę krótko. Poszarpał go wilkołaczy syn, taka jego mać! E… tego, wybacz, panienko. Nasz mocodawca przy kolejnej pełni sam przemieni się w bestię. Gdyby nie to, że mirem go darzę, bo przez te kilka lat zawsze umowy z nami dochowywał, już sam wsadziłbym mu sztylet między żebra. Dzisiaj Konował go opatrzy i szczęście jego, że właśnie koniec pełni. Nie wiem jednak, czy nie lepiej teraz właśnie, gdy nieświadom niczego, życie mu odebrać. A że zrobić to trzeba, to pewne. Po słowach Pułkownika zaległa grobowa cisza. Tegom się nie spodziewał. Frys to bestia w owczej skórze i to bez ugryzienia. Jednak przemiany w zwierzołaka, a nawet konieczności uśmiercenia wyobrazić sobie nie umiałem. Pioruna, prawie go polubiłem! – Stanął w mej obronie, tedy ja teraz stanę w jego! – odezwała się nagle Czarna silnym, zdecydowanym głosem. Gdy zobaczyła, że Pułkownik chce jej przerwać, spojrzała na niego tak pewnie, a zarazem spokojnie, że się zawahał, a jej władczy gest ręką całkiem zamknął mu usta. Nigdy taka nie była! To też robota Raymonda? – Zrozumiałam wszystko, coście, panie, powiedzieli. Jednak nie pozwolę, by włos mu z głowy spadł. Może i się przemieni, a może jednak uleczy. To magia, która przybyła z wami zza morza. Opowiecie mi wszystko dokładnie. Pamiętajcie jednakowoż, iż jesteście w nowym miejscu i, być może, nowe okoliczności coś zmienią. By nie był groźny, wytłumaczy mu się wszystko, na niebezpieczny czas zaś zamykać go będziemy w takim miejscu, z którego się wydostać nie zdoła. Wszyscy wyglądali na zaskoczonych zarówno jej postawą, jako też samym wnioskiem, który nagle rozładował całe napięcie. – To ma sens, Pułkowniku. – Kronikarz uśmiechnął się i pokiwał głową. – Warte rozważenia, choć od kiedy księgi naszego oddziału są prowadzone, takie choroby mieczem się traktowało i zawsze z pozytywnym skutkiem. – Nie słuchaliście mnie, pisarzu – wtrąciła się znowu Czarna. – Nosicie ze sobą zarówno pióro, jak i broń. Dziś tylko tym pierwszym się posłużycie, bo i przygoda tego warta. Nie pozwolę go skrzywdzić. – Dość! – huknął w końcu Pułkownik i tym razem wszyscy dali mu posłuch... Skąd się wziął Mirko? – A gdzie reszta dziatwy? – Sympatyczna, pulchna kobieta spojrzała na Mirka ze zdziwieniem, gdy sam wkroczył do cukierni. – Zwykle muszę wyznaczać kolejność, a dziś tylko ty? – Bo ja ostatnio nie przychodziłem. Myślałem, że będę tu ostatni. – Skoro więcej nie ma chętnych, wszystko przypadnie dzisiaj tobie. Tylko potem naczynia mają się błyszczeć. – Rany! Wszystko ja? Dziękuję pani! – Chłopiec rzucił się na dzbanki z pozostałościami sprzedaży, z wielkim uśmiechem na buzi. Szybko jednak się przekonał, że samotne wyjadanie słodyczy nie było już tak doskonałą zabawą, a umyć musiał potem wszystko sam. Gdy wracał na podgrodzie, przypomniał sobie o nieobecnych towarzyszach zabaw. Rozmyślając, co też ich tak zajęło, zmierzał w zapadającym już zmroku do chaty wujostwa. – Kolejne szczenię dh’oine – usłyszał nagle tuż obok siebie i czyjaś silna dłoń złapała go za ramię. Drugi zaś głos dodał: – Mnożą się jak króliki. Mirko był najdrobniejszym chłopcem w okolicy. By rywalizować z kolegami, musiał radzić sobie zwinnością, której mu na szczęście nie brakowało. Najlepiej zawsze wychodziło mu uciekanie. Już nawet nie pamiętał, kiedy wuj ostatni raz w gniewie go złapał. A przecież jego wuj to był najsprawniejszy mężczyzna na podgrodziu! Sam jeden niedawno poszedł prace jakieś wykonywać dla czarownika zamkniętego w wieży i to w sąsiednim królestwie. Tylko on nie bał się tam nająć i tylko on sowitą zapłatę do chaty przyniósł. Chłopiec wykręcił się szybko z uścisku i przykucając, czmychnął między nogami stąpającego obok konia. Chociaż niezwykle szybki, dorosły mężczyzna nie był zdolny powtórzyć tego manewru, dzięki czemu łobuziak znalazł się migiem na dachu szopy, skąd mógł bezpiecznie obserwować obcych, którzy stracili go z oczu w gęstniejących ciemnościach. – Ostaw szczenię – usłyszał. – Zrobiliśmy, co trzeba. Każdy dh’oine zrozumie wiadomość. * – Chodź. – Kobieta wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą. – Zamieszkasz u nas. Nie patrz na to więcej. Grabarze zrobią, co trzeba, a my jutro przyjdziemy na mogiły. Turniej rycerski Zagrały surmy, a von Stein zakomenderował: – W kupę i szyk trzymać! Źle się z tym czułem, choć to honor był, że po jego prawicy się trzymałem. Ściśnięty jak śledzie w beczce, bo i po drugiej stronie miałem druha z obnażonym mieczem. Gdzież tu zamach wziąć, o uniku nie wspominając? Dokładnie tak samo, w jednej zwartej linii, stanęli też przeciwnicy. Ich lider był jednak nie w środku grupy, a na samym jej skraju, dzięki czemu miał wolną przestrzeń od strony ręki dzierżącej broń. W większej gromadzie pewnie by nie miało to znaczenia, ale w tak nielicznej drużynie, gdzie liczyło się każde ramię? Musiałem przyznać, że tak zwartego szyku nie było łatwo zaatakować. Przesuwaliśmy się już parę chwil czołem do siebie i nikt nie pozostawiał najmniejszej luki, w którą można by się wbić. Gdy już zaczęły wokoło pobrzmiewać okrzyki zachęty, a nawet przygany, du Gascin nagle wydał okrzyk, po którym jego ludzie rozdzielili się na dwie grupy. To była nasza szansa! Von Stein też to wyczuł, lecz nie zdecydował jeszcze, przeciwko której dwójce się zwrócić. Rywale za to wiedzieli, co wcześniej ustalali. Na każdym skrzydle jeden z nich zamierzył się na głowę naszego druha, podczas gdy drugi rąbał go przez nogi. Sam miałem jedynie nogawice z twardej skóry, w pełni w tej mierze zgadzając się z Aratini. Gdybym jednak to ja stał na brzegu, leżałbym teraz na ziemi z połamanymi kulasami. Nasi towarzysze mieli płytowe ochrony, pomimo tego zostali obaleni na ziemię, a jęki, jakie dobiegły z ich strony, nie rokowały na ich dalszą pomoc w walce. Słusznie się obawiałem przebiegłości du Gascina. Za to tłumy wokoło krzyczały bodaj bardziej niż przy wiwatach dla elfki. Nawet król, którego dostrzegłem kątem oka, obracając się plecami do von Steina, podniósł rękę w geście pozdrowienia dla walczących, a pewnie i dla gawiedzi. Sytuacja zmieniła się diametralnie. Teraz rozproszyli się zupełnie, otaczając nas i wykorzystując przewagę liczebną. Mimo wszystko poczułem się lepiej. Nic nie ograniczało teraz moich ruchów, a tyły chronił największy znany mi mocarz. Przez chwilę próbowali doskakiwać i kąsać nas pojedynczymi ciosami. Gdy stało się jasne, że z łatwością je parujemy, postanowili wrócić do sprawdzonej taktyki. – Uderzą równocześnie – rzuciłem przez ramię i się okazało, że dobrze wyczułem ich intencje. Odbiłem cios na głowę, jednocześnie doskakując do rycerza, który go wymierzył. Dało mi to przestrzeń, by nie sięgnął mnie ten drugi, szukający nóg. Rozpędzony zaatakowałem tarczą w tarczę z taką mocą, że napastnik się zachwiał, robiąc kilka kroków w tył. Ja jednak byłem już za nim i pociągnąłem mocno, zahaczając ramieniem za szyję, a trzymana w rękach niewielka tarcza wyrżnęła go przy tym rantem w twarz. Gdy przywracał się na plecy, spróbował jeszcze machnąć potężnie mieczem, by sięgnąć mnie poza sobą. Zdążyłem się zawczasu do niego przysunąć, dzięki czemu prawie nie odczułem uderzenia. Gdyby to była ostra broń, sprawa wyglądałaby zgoła inaczej. Mój wypad miał swoje konsekwencje. Von Stein obronił się przed atakiem dwójki wrogów, miał jednak niechronione tyły, z czego skorzystał trzeci z wojowników. Nie sięgnął wcześniej mnie, zaatakował zatem innego. Sam bił od tyłu, od tyłu też oberwał ode mnie. Poprawiłem dla pewności tarczą po szyszaku i z rozczarowaniem spojrzałem na tego z zakrwawioną twarzą, bo zaczął się z trudem podnosić. Przez chwilę stałem niezdecydowany. Ostatecznie jednak postanowiłem dokończyć, com zaczął. Nim się całkiem dźwignął i jego gruchnąłem po głowie, i to tak, że się wystraszyłem, czy nie przesadziłem. Nie było jednak czasu na rozterki. Ruszyłem z powrotem ku druhowi, który potrzebował pilnie pomocy. Natarłem na bliższego mi woja i odciągnąłem go od słabnącego von Steina. Psia jucha! To ja zostawiłem odkryte plecy towarzysza i to za moją sprawą teraz kulał. Gdy siły ponownie się wyrównały, nagle powróciła u każdego ostrożność i rozwaga. Znowu przez chwilę walka zamarła, a cała zdolna do bitki czwórka się zatrzymała, ciężko dysząc i obserwując się nawzajem. Do miasta elfów Po trzydniowej, niezwykle spokojnej, aczkolwiek forsownej aż po zmierzch jeździe oczom naszym ukazały się niezbyt rozległe, za to dość strzeliste Góry Północne. To właśnie tutaj najliczniejsi z przybyszów – elfy – otrzymały od króla Goberta szansę na osiedlenie się, w zamian zobowiązując się strzec granicy przed zbrojnymi wycieczkami morskich rozbójników. Byłem niezwykle zdumiony widokiem kilkunastu kamiennych budowli wrastających w największy południowy kocioł, tworzony przez trzy opadające urwiskami ściany najwyższego w okolicy masywu górskiego. Budynki nie były wielkie, za to nieprawdopodobnie smukłe, tworząc wrażenie zwiewności, a nawet kruchości. Całość ułożona była z gracją na granicy borów świerkowych regla górnego przechodzących w gęste lasy kosodrzewiny. Wpatrywaliśmy się z Czarną z zachwytem przed siebie. Elfy też były jakby bardziej energiczne. One jednak widziały przed sobą zbliżający się dom oraz szansę na znalezienie pomocy dla Elrandela. – Nieprawdopodobne. – Pokręciłem głową. – A przecież ledwie kilka lat mieliście, by się tu osiedlić. – Blisko dwadzieścia – odparł Falendin. – To myśmy obudzili ów portal i jako pierwsi tu dotarli. Lecz nie tam zmierzamy. – Kierujemy się wprost na ów górski kocioł. Dokąd zatem? Zamiast odpowiedzieć, gestem ręki stonował moją niecierpliwość. Po chwili jednak zaczął wyjaśniać: – Ard to góra, Dol, dolina. Nasze Ard Dol to dwa osiedla dwóch różnych nacji. Tam w górze mieszkają ci, którzy niechętnie, a często wrogo do ludzi podchodzą, obwiniając was o szybkie zmiany świata i wypieranie nas z naszych dawnych siedzib. Już i tam mieszkali w Górach Sinych i potrafili być postrachem osiedlających się w okolicy dh’oine. To słowo właśnie was oznacza i od dawna nabrało już pogardliwego znaczenia. Ja zaś, my – otoczył ruchem dłoni towarzyszy – z lasów Athel pochodzimy i w lesie pragniemy mieszkać. Nie powiedział, co myślą ci w lesie zamieszkali o ludziach, a ja tym razem nie byłem tego ciekaw. Pamiętałem przecież, że właśnie tego słowa używali oni obaj, Elrandel i Falendin, wobec mnie. Możliwe, że jednak od tamtego czasu zmieniło się wystarczająco wiele. Zbliżyliśmy się do podnóża masywu, który tak przykuwał wzrok. By się nań wdrapać, trzeba by przebyć najpierw niewielki, lecz dość gęsto rosnący starodrzew. Przeczuwałem, że właśnie tam znajdziemy owe Dol i się nie omyliłem. Domki wśród potężnych drzew miały podobną lekkość do tych widzianych na zboczach, tu jednak budulcem było drewno. Widok tamtych zadziwiał, tych raczej koił i uspokajał. Nikt nam nie wyszedł naprzeciw. Nikt jednak nie był też zaskoczony naszym widokiem. Za to pojedynczo mijani mieszkańcy kłaniali się nam chyba nieco głębiej, niż kazałaby to zwykła gościnność, a głowy przy tym zawsze kierowali ku Czarnej. A jednak… ktoś nas oczekiwał. – Na czworakach tu szliście czy konie podkowy pogubiły?! – Głos ozwał się niewątpliwie niewieści, ale strój był praktycznie męski. Toż to elfka! I to pełna emocji. – No już, wnoście ojca! Falendin wzruszył lekko ramionami, ale posłusznie zaczął odpinać nosze spomiędzy koni. Po chwili znaleźliśmy się wszyscy w dużo obszerniejszym, niż można było z zewnątrz sądzić, drewnianym domostwie, a Elrandel leżał spokojnie w wygodnym łożu. – Powinieneś sprowadzić jeszcze dziś Sinassila. – Elfia niewiasta zwróciła się do… męża? Wszakże oboje do Elrandela mówili ojcze. – Nie rozgoszczaj mi się tutaj, tylko ruszaj po niego. I na co dh’oine tu sprowadziłeś? Widzę, że ta tutaj na coś może się przydać, ale ten chłoptyś to psu na budę! – Proszę, byś ty po niego poszła. – Falendin pozostał całkowicie spokojny. – Wiesz, że za mną nie przepada. Wolałbym, by nie przyszedł tu czymś rozdrażniony. Niech lepiej skupi się na leczeniu. – No pewnie, że pójdę. Jak nie ruszy migiem swojej rzyci, to za resztki kudłów go tu ściągnę. A ta ich cała księżniczka miała być niby taka piękna. No, jak na ludzi to nawet ujdzie. – Bezczelnie zmierzyła Czarną wzrokiem i po chwili już jej nie było. Pierwsze zlecenie – W nogi! – krzyknął grubas. Zawtórował mu wielogłos przyciszonych przekleństw i tupot oddalających się kroków. Pochowali się w ziemiance, za węgłem i w samej karczmie. Gdybym za pięć minut był martwy, nie mieliby pojęcia, co mnie tu sprowadziło. Czarna też się ukryła. Podążyła za wieśniakami, ale czułem, że wciąż jest ze mną. Niemalże słyszałem jej myśli, a siła, która od niej biła, dodawała mi wiary w siebie. Trzy centaury wjechały leniwie na główny plac wioski. Cóż to były za dziwadła! Dobrze, że byłem przygotowany na ich widok. Stałem przy studni, udając mocno wstawionego i skupionego na kolejnych bezowocnych próbach skorzystania z wiadra pełnego wody. Już sam wygląd centaurów przyprawiał o słabość. Zgodnie z umową miałem zaczepić nowo przybyłych niby przypadkiem, by nawet cień podejrzenia nie padł na mieszkańców. Nie sądziłem jednak, że jeden z nich, tak dla samej frajdy, zajedzie mnie od tyłu i przymierzy z kopyta w rzyć. Wyrżnąłem łepetyną o żuraw studni. Gdyby nie moc Czarnej, pewnie bym się zdrzemnął, ale tylko ładnie poskładałem się na ziemię, starając się, jak najszybciej dojść do siebie. Nogi i ręce podkuliłem pod brzuch, bym mógł się momentalnie zerwać. Dyskretnie wysunąłem kordelas i przykryłem go ciałem. Tymczasem starałem się nie być wobec bandziorów zbyt wyzywający, co akurat w tej sytuacji przychodziło mi bez trudu. Spryciarz – to właśnie ja. Przed zebraniem haraczu postanowili pobawić się z pijakiem. Z głośnym śmiechem po pierwszym kopniaku okrążyli mnie wokoło. Szczęście w nieszczęściu, przynajmniej łuków nie użyją. Ten pierwszy zaczął coś wesoło seplenić, jednak ja poczułem się już dostatecznie umotywowany. Miałem ich sprowokować? A co, za mało? To teraz moja kolej. Tak, pamiętam, ktoś krzyknął niedawno: „W nogi!”. Błyskawicznie machnąłem kordelasem tuż nad ziemią. Potem szybkie przetoczenie i drugi zamach tuż nad pęcinami. Dwóch wyeliminowanych. Z okrzykiem bólu i zaskoczenia upadli, tracąc równowagę. Trzeci był nieco dalej. Musiałem się zatem zerwać, podbiec do przodu dwa kroki i uderzyć – znowu w nogi. Sprawny cholernik był. Mimo całej mocy, którą czułem od Czarnej, zdążył uskoczyć. Niedobrze, jeszcze chwila i moja pani sama pocznie słabnąć. Wiedziałem, ile ją to kosztowało. Tak się nad tym zadumałem, że oberwałem znowu. Tym razem w żołądek. Jednak ustałem, wyhamowałem tylko nieznacznie. To z kolei zaskoczyło przeciwnika. Powinienem raczej przenicować się na drugą stronę, oglądając resztki ostatniego posiłku. A ja nic. Powietrze tylko wyszło ze mnie ze świstem, ale ścisnąłem mocniej broń w dłoni i wciąż byłem gotów. Porachował sobie dwa do dwóch, popatrzył na cofających się na trzech nogach kamratów i też postanowił odłożyć w czasie rozpoczętą zabawę. Rzucił mi przeciągłe, wymowne spojrzenie i pogalopował za oddalającą się dwójką. Przyjaciół sobie nie zyskałem. Po chwili już ich nie widziałem. Obleźli mnie za to jęczący chłopi. Gruby miał zastrzeżenia: – A toć mieliśta ich ubić, panie! Całkiem na śmierć! A tyra co? Cała banda się tu najdzie i sioło spali! – Zaczął odliczać na palcach do pięciu. Tylu ponoć ich było. – No przecież widzieli obcego. Co wam do tego? Najwyżej haracz zbiorą, jak mnie tu nie znajdą. Powiecie, że to jakiś podróżnik był. W karczmie tylko przystanął. Na mnie się nie wykosztujecie, bom nie wypełnił umowy. Podrapał się po głowie, obrzucił pozostałych spojrzeniem. Coś mu tam zaświtało, bo nie dał za wygraną: – Ale jakbyście bili przez szyję, to już by dwóch mniej było! A wyśta ich tylko skaleczyli! Ktoś z tyłu roztrącił tłum i wepchnął przede mnie Czarną. Osłabiona po walce upadła mi do nóg. Zamiast strzelić szubrawca po pysku, schyliłem się szybko, by wesprzeć ją ramieniem. Gdy unosiłem omdlałą na rękach, spojrzenia wokoło były już wrogie. – To czarownica jakowa! – Krzykacz był rzecz jasna skryty na tyłach. Przez chwilę panowała cisza. A potem poleciały kamyczki. To dzieci ośmielone postawą dorosłych przyłączyły się ukradkiem. Starsi tylko stali, ale słychać było zza pleców skrywane pomruki. – Nie chcemy tu czarowańców! I to nieudaczniki mizerne! A poszli stąd, może centaury nas oszczyndzą! A zobaczta, jakie pękate juki mają! Nakradzione pewnikiem! Na takich jak my! Można by sprawiedliwość uczynić i im to odebrać. Pewno i na haracz by starczyło! – Ostawcie ich! – Gruby odnalazł w sobie resztkę prawości. – Sameśmy o pomoc prosili. – Gdy ponownie nastała cisza, popatrzył na nas i dodał: – Odjedzcie rychło, panie. Centaury wrócić mogą. To i dla waszego, i naszego dobra byndzie. Posadziłem Czarną na konia, kiwnąłem głową grubemu i bez słowa ruszyliśmy. Za nami nikt się już nie odzywał.