(fantasy)

Czarna
I

Centaury odjechały na zachód. Tam też prowadziła nasza droga, lecz nie pragnąc ponownego spotkania, na rozdrożu, tuż za siołem, skierowaliśmy się nieco ku pólnocy. Szlak, miast traktem przez dość nisko położoną przełęcz zwaną, nomen omen, Czterokopytną, powiódł nas grzbietem wzgórza do kolejnej wioseczki, zamieszkałej już nie przez rolników, a typowych górali. Gdy pod wieczór zobaczyliśmy pierwsze pasterskie szałasy, pomyślałem, że przynajmniej zakończenie dnia będzie miłe. Powinniśmy mijać już wypasane na halach stada owiec i juhasów zaganiających je przed zmierzchem. Wokoło zaś było pusto. Tak pusto, że odważyły się nawet pokazać swoje łebki świstaki. Moja towarzyszka uśmiechnęła się na ich widok. Uśmiech złamał się grymasem zmęczenia, nim na dobre zakwitł. – Nie wygląda to zbyt obiecująco – mruknąłem bardziej do siebie niż do Czarnej. – „Nie pomogę ci już dzisiaj. Staram się, ale ledwo trzymam się w siodle”. Jej myśli ledwo do mnie doleciały. Cóż, nawet o małym wspomożeniu z jej strony mogłem zapomnieć. To jednak ja byłem prawie rycerzem. Gdyby nie śmierć księcia może już nawet pasowanym! To ja musiałem zapewnić nam bezpieczeństwo. Wstrzymałem konie, gdy zza wierchów mogliśmy zobaczyć już chatki samej osady, wyłaniające się z narastającej szarugi. – Nie wybiegli nam radośnie na spotkanie i nie zasypują oscypkami. – Zerknąłem w bok, mając nadzieję, że znowu zobaczę cień radości na jej zmęczonej twarzy. Widziałem, że lubi te owcze serki. Jednak albo moje nędzne poczucie humoru do niej nie trafiło, albo nie miała już sił nawet spojrzeć w moją stronę. Ciężko było mi ją czasami rozgryźć. Taki szmat drogi za nami, tyle nas połączyło, a ja nie wiedziałem nawet, czy choćby wydałem jej się przed chwilą zabawny. Ale co ja wiem o białogłowach? A tym bardziej tak urodzonych? – Możemy przenocować w szałasie pasterskim na słomie albo spróbować wprosić się do Starszego nad nimi. Takiego sołtysa. Gdyby sołtysa w ogóle potrzebowali. – Westchnąłem lekko i szybko dodałem: – Nie odpowiadaj. Myślę głośno, gdy jesteś obok. Zmrużyłem oczy, starając się przeniknąć zapadające ciemności. Gdyby nie wymowna pustka na halach, beztrosko zajeżdżalibyśmy właśnie do znanego mi z dziecięcych czasów bacy. Pokręciłem powoli głową i skręciłem ze ścieżki, w którą zmienił się nasz kręty trakt. Koń Czarnej poczłapał posłusznie za moim i po chwili mogłem już uwiązać je przy szałasie pasterskim, który przycupnął na granicy ostatnich świerków górnoreglowych lasów. – Pozwól, wesprę. – Podszedłem do siedzącej wciąż w siodle towarzyszki. – Zaraz umoszczę nam tu piękne legowiska. – Starałem się utrzymać wciąż pogodny ton głosu. Zwlokłem ją z siodła i pomogłem dojść do malutkiej pryczy wyłożonej całkiem świeżym sianem. Zasnęła, zanim jej głowa opadła na skóry, które w pośpiechu wyjąłem z saka. Tak. Siano jeszcze pachniało przyłożoną do niego kosą. Może wczoraj, a nawet dzisiaj, jakiś dzieciak z osady przygotował sobie schronienie na noc. Ale z niego nie skorzystał… Zerknąłem dla pewności na śpiącą i po cichutku oddaliłem się od szałasu. Nie wróciłem na ścieżkę. Jeśli ktoś wypędził górali i zajął osadę, równie dobrze mógłbym wkroczyć tam z gromkim śpiewem. Skradałem się, korzystając w miarę możliwości z osłony pojedynczych kosówek, otaczających letnią osadę pasterzy. Dotarłem po chwili do pierwszej chaty. W ciemności podkradłem się do drzwi i uchyliłem na grubość paznokcia. Czarno, choć oko wykol. Otworzyłem je nico szerzej i po chwili upewniłem się, że jedyna izba jest pusta. Ki diabeł? Miałem jeszcze kwadrans, nim wzejdzie księżyc. Ruszyłem ku centrum wioseczki, by sprawdzić siedzibę Starszego. Już z większej odległości można było zobaczyć nikły blask świecy przebijający się szczelinami. Nareszcie wszystko się wyjaśni – odetchnąłem nieco, lecz wciąż pozostałem czujny. Ponownie ostrożnie uchyliłem drzwi. W środku byli zebrani prawdopodobnie wszyscy mężczyźni. Dobiegły mnie szmery bardzo przyciszonej, lecz ostrej wymiany zdań. Starałem się wsłuchać w rozmowę, ale kilkunastu ludzi, nawet mimowolnie się ruszając, potrafiło ją skutecznie zagłuszyć. Co teraz? Na pewno nie było to normalne życie górali. Szkoda, że Czarna nie mogła mi pomóc. Już kilka razy zdumiała mnie swoimi zdolnościami. Pewnie bez problemu udałoby się wyłowić sens niemilknącej wymiany zdań. Nie mogłem długo tak stać przed drzwiami i się zastanawiać. Nie wyglądali na przerażonych i właściwie powinienem był do nich zawitać. Z drugiej strony, wciąż wystarczyłoby po cichu się oddalić i przed świtem przemknąć obok osady, zagłębiając się nieznacznie w las. Ciekawość zwyciężyła. Jak zawsze, cholera. Gdyby nie ona w ogóle by mnie tu nie było. Chociaż… bez niej mógłbym już wyzionąć swego ducha. I to niejednokrotnie. A może i nie? Jak zawsze... – Witajcie baco. A i wy wszyscy bądźcie zdrowi – rzekłem nieco tylko głośniej niż głosy, które dobiegały z wewnątrz. Otworzyłem przy tym szeroko drzwi, by nikły blask świecy zdradził, że to rzeczywiście przyjaciel. Nie warto było poczuć na sobie ich ciupażek. Mała siekierka, ale sam widywałem, ile potrafi zdziałać. 05.2020