(fantasy)

Czarna
IV

– Już, już – odparłem. – Jeno konia sprowadzę. Ostawiłem go pod lasem, bo dziwne mi się zdały te hale bez owiec. Już lecę. Migiem będę. Obaj na mnie spojrzeli, lecz poseł z namysłem. Właśnie się dowiedział, że mam konia, ale i że ostrożność potrafiłem wykazać. Zostawiłem go jego rozmyślaniom i szybko wypadłem z chałupy. Gdyby który chciał się ze mną przejść, byłoby po sprawie. Niemniej ciekawe, że nie zapytał o to, jakem tu dotarł. Może moja odmowa, co do najazdu dzikich na stolicę, powstrzymała go od dokładnych dociekań? Nikt nie lubi, gdy mu się nie odpowiada. Księżyc zdążył już wzejść, lecz przykryty płynącymi z wolna chmurami, nie dawał dużo światła. Doskonale. Właściwie plan już miałem ułożony. Tylko czy ona da radę? Widząc, jak twardo śpi, zwątpiłem w to poważnie. Postanowiłem przed świtem zaryzykować ponownie. Teraz skreśliłem tylko szybkie „czekaj – nie wychodź”. Musiałem na to z żalem poświęcić chustkę, którą od niej dostałem, zaś gęsie pióro zastąpił mi palec usmarowanym w tłustoczarnych popiołach starego ogniska. Wróciłem szybko z koniem do osady i celowo hałasując, poświęciłem mu kilka minut. Jednak nikt za mną nie łaził po nocy. Odetchnąłem głębiej. Górale nie mieli powodu. Wysłannik Frysów pewnie miałby ich wiele, ale był niejako już w pół drogi do łoża, a jego wojsko, jakem usłyszał, w dolinie zostało. Sam w końcu ległem w kącie na kilku baranich skórach rozłożonych bezpośrednio na deskach podłogi. Tylko jak tu teraz usnąć, gdy myśli galopowały we łbie, aże ich tętent echem szedł? A jeszcze trudniej, jak się obudzić pierwszy? Ostatecznie przeleżałem większość nocy z zamkniętymi oczyma. Mniej więcej godzinę przed świtem wstałem cicho, nie kryjąc się wszakże i przeciągając, wyszedłem z izby. Wypadłem chyba naturalnie. Po kilku szmerach obracania się z boku na bok wszystko znowu ucichło. Skierowałem się za węgieł, po czym wystartowałem pędem do szałasu. Wpadłem tam, dysząc głośno, co tym razem obudziło moją towarzyszkę. – Wstawaj, pani. Na przełęczy jakieś wojsko cię poszukuje. Tu jest ich dowódca. Raymond. Ten Raymond – zaakcentowałem mocniej „ten” i szybko ciągnąłem. – Zabierz konia i zjedź do wioski, z której przybyliśmy. Uciekaj potem traktem na przełęcz, jakeśmy wcześniej planowali. Skoro jest tam jego wojsko, nie będzie już centaurów. Zresztą one cię nie widziały. On nie wie, jak wyglądasz i chce, bym ja cię rozpoznał. Zobaczę cię i wykrzyknę, żeś służką Rychezy. Przyłączą cię tedy do nas, nie wiedząc ktoś ty. Jak będzie okazja – uciekniemy. – Teraz nie możemy? – spytała już normalnym głosem. Sen szybko ją odświeżył. – Nie – potrząsnąłem głową. – Na wschodzie dzicy podjazdy czynią. Zachodnią drogę ten zbój blokuje. W okolicy nie ukryjesz się, bo górali nasłał. Muszę już wracać! – Dobrze, tak zrobię – złapała mnie za rękę. – Nie rozstawaj się ze sztyletem w jego obecności – dodała. Spojrzałem przez sekundę w jej oczy i po chwili biegłem już ku osadzie. Jeszcze raz i pokonałbym tę ścieżkę z zamkniętymi oczyma. Zatem faktycznie, i sztylet coś w sobie miał, i szpieg nie był pierwszym lepszym zjadaczem chleba. W tym mogłem Czarnej zaufać. Pozostało jeszcze uwiarygodnić mój spacer. Przy takim lisie, jakim był Frys, należało zadbać o każdy szczegół. Wpadłem do wygódki, dusząc się woniami. Ale spróbuj po szybkim biegu nie łapać haustami powietrza. Rozdziałem też kaftan i koszulę, by jak najszybciej ochłonąć. Jeśli przejdą zapachami, to tym lepiej. Nie będzie wątpliwości, gdzie się udałem. Ziewając, wróciłem na moje legowisko. Mimo że faktycznie pachniałem, tym razem zasnąłem twardo. Miałem całą godzinę na wypoczynek. 1:33 23.05.2020